Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby dać Frankowi Millerowi pieniądze na "Spirita". Musiał to być osobnik cierpiący na wodogłowie, pomroczność jasną albo chociaż rozwolnienie. Legendarny rysownik pełnił honorową funkcję drugiego reżysera przy "Sin City" i najprawdopodobniej wtedy doszedł do wniosku, że mógłby spróbować swoich sił w biznesie filmowym. Skoro produkcje oparte na jego komiksach robią furorę w kinach, to chyba nic się nie stanie, jeśli Miller "strzeli" przy okazji własny filmik - myślał gruby producent, licząc na tłuściutkich palcach obu rąk potencjalne zyski. Los ukarał jednak chciwość Hollywoodu, zsyłając filmowy knot, który okazał się przy okazji finansową klapą - na całym świecie "Spirit - Duch miasta" zarobił dotąd około 20 milionów dolarów. Ale tak to już jest, gdy do zamontowania nowego sedesu zatrudniasz, dajmy na to, ślusarza. Tutaj zamiast spłuczki pada jedynie fabuła, napięcie, aktorstwo, czyli... właściwie wszystko. To, co wylewa się z ekranu kinowego, można by więc porównać do resztek wydalonych z pokaźnego żołądka popkultury. Nawet strona wizualna filmu, choć na pierwszy rzut oka interesująca, jest zaledwie kopią pomysłów z "Miasta grzechu". Miller umie komponować obrazki, ale nie wie, jak połączyć je w całość, która nie rozpadnie się przy najbliższym podmuchu wiatru. Na sali kinowej będą go generowali ziewający widzowie. A miało być tak pięknie... W końcu "Spirit - Duch miasta" to ekranizacja legendarnych powieści obrazkowych Willa Eisnera. Dwaj giganci komiksu łączą siły w celu zmajstrowania filmowej opowieści o policjancie (bezbarwny Gabriel Macht), który upozorował swoje morderstwo, aby w przebraniu rozprawiać się z przestępcami. Jego największym wrogiem jest Octopus (Samuel L. Jackson) - szwarccharakter zaopatrzony w armię tępych klonów i seksowną asystentkę (Scarlett Johansson). Po ekranie błąkają się jeszcze zmęczeni detektywi, kobiety upadłe oraz kobiety szlachetne, a także śliczne kotki. Miller próbuje posiłkować się ironią, ale wychodzi mu to równie kiepsko, jak kręcenie pozbawionych przytupu scen akcji. Komu więc można polecić tego niewydarzonego trolla? Na Johansson i Mendes zawsze warto popatrzeć, nawet gdy nie mogą w pełni prezentować swych wdzięków z powodu cenzury finansowej. Szkoda więc, że w kinie nie wolno spożywać napojów wysokoprocentowych w celu znieczulenia się na ciężko ciosaną tandetę.